Ewelina Cyranowska, Karol Kobos: Widziała Pani teledysk Projektu Warszawiak? To internetowy przebój ostatnich tygodni.
Hanna Gronkiewicz-Waltz: Tak, mój współpracownik pokazał mi fragment "Nie ma cwaniaka na warszawiaka".
A wie Pani, co dzieje się w komentarzach pod tym teledyskiem?
Mogę się domyślić, że jakaś kłótnia.
Jak zwykle: Warszawa kontra reszta Polski, przyjezdni kontra miejscowi.
Chyba na całym świecie tak jest. Stolica zawsze stwarza ogromne możliwości i szanse, ciągną do niej ludzie z całego kraju. To rodzi napięcia i konflikty. U nas odbywa się to na szczęście stosunkowo łagodnie. Pewnie dlatego, że niewielu jest tu imigrantów z innych kontynentów czy wyznawców innych religii.
Niektórzy odpowiedzieliby Pani pewnie, że mieszkańcy Lublina są gorsi. Taki jest poziom tej dyskusji, przynajmniej w internecie.
To jednak stanowcza przesada. W Warszawie nie ma otwartych konfliktów, nie powstają getta.
Są tacy, którzy mówią tak na Białołękę.
Naszym zadaniem jest stworzenie warunków dla tych, którzy w Warszawie widzą swoją szansę. Zależy nam, by zaczęli się utożsamiać z miastem. Trzeba wytworzyć taki patriotyzm, jaki cechuje Amerykanów. To naród stworzony przez imigrantów, którzy mieli wspólny cel - płynęli za ocean, by poprawić swój byt.
Tymczasem nasi imigranci nie chcą nawet płacić tu podatków.
I to jest nie fair. Gdy zaczęłam pracować w Londynie, od razu dowiedziałam się, jak płacić podatki na miejscu. Przyjezdni, którzy korzystają z autobusów, metra czy przedszkoli, podatki powinni płacić tutaj. Tym bardziej, że po kilku latach często mówią już o sobie, że są z Warszawy.
A niektórzy nawet zaczynają naskakiwać na kolejne pokolenia przyjezdnych.
To oznaka jakiejś niepewności. Prawdziwy warszawiak nie musi niczego udowadniać. Ale za to powinien pamiętać, że sytuacja "nowego" nie jest łatwa. Odczułam to na własnej skórze, gdy jako dziecko spędziłam jakiś czas w Płocku i przeprowadziłam się z powrotem do Warszawy. Trafiłam do nowej szkoły, gdzie była już ustalona klasowa hierarchia i zaburzyłam ją, co początkowo nie wzbudziło sympatii.
Musiałam sobie z tym poradzić i tak samo radzą sobie ci, którzy trafiają do Warszawy. To są zwykle osoby, które w lokalnej społeczności wybijały się ponad przeciętną i miały dość siły, by pojechać do innego miasta.
Ale tu, na miejscu nie angażują się w lokalne sprawy. Widać to choćby przy konsultacjach społecznych, które się nie udają.
Myślę, że udają się coraz lepiej. Gdy dyskutowaliśmy o placu Grzybowskim, przychodziło więcej ludzi, niż się spodziewaliśmy. Na otwarciu pojawiła się pani, która zaczęła krytykować nowy kształt placu. I wtedy dwie inne panie powiedziały, że ani razu nie była na spotkaniach, więc niech teraz nic nie mówi. Ludzie coraz lepiej wiedzą, co się dzieje wokół nich, zaczynają tego pilnować i patrzeć władzy na ręce.
Może starsi, którzy mają czas. Młodsi ciągle skarżą się, że o czymś nie wiedzieli, bo nie dotarła do nich informacja o spotkaniu, że kartka była w urzędzie, ale informacji w internecie zabrakło. Mają poczucie, że nikt ich nie pyta o zdanie.
Zawsze będą tacy, którzy niczym się nie interesują i dowiadują się o wszystkim, gdy na plac budowy wjeżdżają koparki. A potem najgłośniej protestują. Miasto ma obowiązek informować i robić konsultacje, ale druga strona też musi zadbać o swoje interesy.
Zresztą te interesy nie zawsze są wspólne dla wszystkich. Dobrze to widać w Markach, gdzie część mieszkańców najpierw protestowała przeciwko budowie drogi, a teraz się jej domaga.
A Pani nie jest zła na kolegów z Platformy o te wykreślone z listy wylotówki?
Nie jest tak źle, jak się początkowo wydawało. Wylotówka do Janek powstanie.
Tylko kawałek.
Na razie przywrócono fragment, na który jest już rozstrzygnięty przetarg. Reszta jest wpisana na listę rezerwową.
Warszawiacy zbierali podpisy w obronie tych inwestycji. A Pani próbowała jakoś wpłynąć na rząd?
Miałam kilka rozmów z ministrem Grabarczykiem.
Ostrych?
Nie, ja stosuję inne metody. Dzwoniłam wieczorami, gdy już wychodził z pracy, i przekonywałam go merytorycznymi argumentami. Mówiłam o potokach pasażerskich, podawałam konkretne dane.
Skoro opóźni się budowa dróg, to co z opłatami za wjazd do centrum miasta i podwyżkami opłat za parkowanie? Kierowcy mogą na razie odetchnąć?
Podwyżek opłat za parkowanie wprowadzić nie możemy, bo ogranicza nas ustawa. A opłaty za wjazd do centrum to wciąż dość odległa perspektywa. Na razie zajmujemy się poszerzeniem strefy płatnego parkowania, bo domagają się tego mieszkańcy, np. Muranowa.
A kierowcy są wściekli.
Jesteśmy zdecydowani, by promować komunikację miejską. I otwarcie to mówimy.
To dlaczego pani nie jeździ do pracy autobusem?
Czasem jeżdżę.
W "Dniu bez samochodu" pani przesiada się do autobusu, a rzecznik przyjeżdża na rowerze. A na co dzień?
Do pracy i do domu jeżdżę poza godzinami szczytu, więc nie dokładam się do największych korków. Ale już w godzinach pracy, jeśli to możliwe, staram się jeździć komunikacją miejską. Szczególnie, gdy gdzieś da się dojechać metrem.
Metro nie stoi w korku. A ci, którzy stoją, pomstują na Panią i buspasy, które Pani wytyczyła.
Ja też czasem z tego powodu cierpię, bo zdarza mi się utknąć na Trasie Łazienkowskiej. Co nie zmienia faktu, że 70 procent mieszkańców korzysta z transportu publicznego.
W korkach stoją też niepełnosprawne dzieci, które jadą do szkoły finansowanymi przez ratusz busami, ale na buspas wjechać nie mogą. Zarząd Transportu Miejskiego obiecał, że coś z tym zrobi. Teraz słyszymy, że "nie da się", bo to wymaga zmiany rozporządzenia ministra. A chodzi raptem o kilka pojazdów.
W tej sprawie będzie przygotowane zarządzenie. Analizujemy możliwość oznakowania i uprzywilejowania samochodów, które na zlecenie miasta przewożą niepełnosprawnych.
Nie może pani tego załatwić wieczornym telefonem do ministra?
Przepisów nie przygotowuje się przez telefon. Po długich staraniach udało nam się wpłynąć na rozporządzenie dotyczące oznaczeń dla niewidomych w metrze. To wymagało wielu rozmów i wielu spotkań.
Dwa lata od wypadku niewidomego studenta jest rozporządzenie, ale wciąż nie ma oznaczeń. Nie można było zrobić takich, jakie robi się na całym świecie?
Nie da się w ten sposób rządzić miastem. Potrzebne są procedury.
Ale przecież pani zna komendanta drogówki. Nie może go Pani po prostu poprosić, żeby nie karał mandatami kierowców tych kilku busów z niepełnosprawnymi?
Procedury są święte. Jeśli się ich nie przestrzega, to kończy się tak, jak w Smoleńsku. Procedury są potrzebne, bo gwarantują równe traktowanie użytkowników miasta, bezpieczeństwo i ochronę przed korupcją.
A nie wystarczyłby zdrowy rozsądek?
W przypadku konfliktów, różnic interesów czy wyznawanych wartości każda strona ma "swój" zdrowy rozsądek. Dla użytkowników autobusów, zdrowy rozsądek oznacza wytyczanie buspasów. Część kierowców powie, że to kompletnie wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Wtedy lepiej nic nie robić i zasłaniać się tym, że procedury czegoś nie przewidują?
Na pewno procedury często są niedoskonałe i wtedy staramy się je zmieniać. Także we współpracy z rządem. Tak stało się na przykład z przewozem osób. Problem był coraz poważniejszy i udało nam się znaleźć rozwiązanie, które będzie realizowane.
A nie drażni Pani druga strona medalu, gdy miasto pada ofiarą procedury pozwalającej np. blokować inwestycję w nieskończoność?
Każdy ma prawo kwestionować decyzje, które jego zdaniem są krzywdzące. Czasami taka osoba ma rację. Ratusz tę rację musi uznać, gdy przegra w sądzie. Odwołujemy się do wyższej instancji, ale już o kasację wnosimy rzadko, właśnie po to, by nie przeciągać postępowań.
Ale na Pradze Północ nie chce Pani pogodzić się z porażką. Po co ta awantura?
To nie jest nasza awantura, tylko PiS-u.
Ale przecież wybrano burmistrzem Jacka Sasina. Po co więc przerywanie sesji i zarząd komisaryczny?
Jacek Sasin zasłynął walką z samorządami, gdy był wojewodą. Warszawa nie była jedyna. Był powiat piaseczyński, gostyniński...
Za cztery lata oceniliby go wyborcy.
No ale okazało się, że on sam nie bardzo wie, czy chce być burmistrzem. A do tego wybrano go głosem radnego, który ma bardzo poważne zarzuty prokuratorskie.
Ale dostał się do rady z Waszej listy.
I od razu zachował się nielojalnie. Teraz Praga Północ ma zarząd złożony z fachowców, przygotowanych do pracy w tej niełatwej przecież dzielnicy.
Zarząd narzucony przez Panią.
Bo dzielnica nie wybrała swojego w terminie ustawowym.
Nie wybrała, bo przewodnicząca rady przerwała obrady. Pani mówiła potem, że trzynaście osób z rady nie może decydować za całą Pragę Północ, bo nie na tym polega demokracja. Ale ostatecznie zadecydowała jedna osoba - Pani.
Demokracja to procedury. Zostałam wybrana w wyborach bezpośrednich, głosami kilkuset tysięcy warszawiaków i po prostu wykorzystałam uprawnienia ustawowe w stosunku do dzielnicy. Powołałam zarząd zgodnie z prawem.
rozmawiali: Ewelina Cyranowska, Karol Kobos